Lepiej idź porzucać

http://www.facebook.com/rzutzdystansu

http://www.instagram.com/rzutzdystansu

W czasie kiedy Jimmy Butler i jego ekipa z Miami rozpoczęli rywalizację o mistrzowski pierścień z LeBronem Jamesem i spółką z L.A. (już 2-0 w rywalizacji do czterech zwycięstw) ja postanowiłem powrócić.

Zrobię comeback jak Jordan – pomyślałem parę tygodni temu – wrócę do swojego parku.

 

Dokładnie wtedy zaczynał się wrzesień. Pierwszy kalendarzowy miesiąc jesieni to pora roku, która często nie sprzyja aktywności w plenerze. I tak się złożyło, że chciałem wykorzystać prawdopodobnie ostatni ciepły miesiąc tego roku. Postanowiłem więc do mojego ulubionego parku powrócić, żeby po prostu znów rzucać trójki zza czerwonej linii namalowanej farbą na asfalcie przez kogoś pomysłowego.

Ale do rzeczy. Ubiegłej zimy opuściłem się trochę w treningach. Nie to, żebym przestał lubić koszykówkę. Po prostu jakoś nie miałem czasu na trenowanie. Być może to te chłodne temperatury zrobiły swoje? Zima (choć bez śniegu) dłużyła się i dłużyła. Z tego wszystkiego napisałem drugi zbiór opowiadań (poprzedniej zimy napisałem pierwszy- a później powieść).

 

I może brak możliwości wyskoczenia jak co roku do parku na początku wiosny miał wpływ na moją przerwę w treningach? Bo parki nam zamknęli na jakiś czas, jak zapewne pamiętacie.

I w pewnym momencie, po kilkunastu tygodniach przerwy w treningach zorientowałem się, że znów brakuje mi koszykówki. Serio. Snułem się po parku na swoim rowerze któregoś letniego dnia i przejeżdżając przy boisku do koszykówki- coś mnie tknęło.

-Chcę porzucać- pomyślałem.

 

Tak to już jest, że kiedy wracasz po dłuższej przerwie do aktywności sportowej, to nie jest tak fantastycznie jak było przedtem. Przynajmniej na początku. Cóż, moje mięśnie zardzewiały nieco przez parę miesięcy w czasie których rekreację ograniczyłem do jazdy na rowerze, spacerów i wycieczek za miasto do lasu.

To już nieważne. Miałem dość tej zamuły i postanowiłem działać. We wrześniu przyszedłem wreszcie na boisko ze swoją startą, przypominającą kolorem zgniłego ziemniaka piłkę Spaldinga, aby porzucać. I nie było tak źle, serio. Może poza tym, że za pierwszym razem trafiłem 13/50 z półdystansu (zwykle trafiałem około 20-25 rzutów), a mój organizm po trwającej około pięciu minut rozgrzewce i pięćdziesięciu rzutach powiedział: „Już dzięki, mam dość!”.

 

Ale później było już lepiej. Zacząłem przychodzić do parku co drugi dzień. I możecie mi wierzyć lub nie, ale po kilkunastu treningach trafiłem ostatnio 23 rzuty na 50 prób. Dla mnie to już coś. Może jeszcze będę Jordanem w swoim parku podczas luźnych gierek z kumplem 1×1? Kto wie.

Przychodzę więc średnio co drugi, trzeci dzień na swoje ulubione boisko do koszykówki i rzucam. Ostatnio kiedy tam przyjechałem na rowerze spotkałem parę młodszych od siebie o kilkanaście lat osób. Obejrzałem ich gierkę 2×2. Jeden gość miał niekiepskie skillsy. Świetnie kozłował i szczególnie dobrze wychodziły mu wjazdy pod kosz w stylu Rajona Rondo z markowanym dwutaktem, po czym następowała asysta po koźle albo zza pleców. Robiło to wrażenie.

                                                                                *

Ostatnio natomiast obejrzałem znowu mój ulubiony koszykarski film „White Men Can’t Jump”. Ile to już lat minęło od momentu kiedy oglądałem popisy Woody’ego Harrelsona i Wesley Snipesa na boiskach w Los Angeles po raz pierwszy?

*

Parę dni temu pierwsze chłodne, deszczowe dni przypomniały mi, że to już jesień. Padał deszcz i zamiast znów spakować w sobotni poranek swoją startą piłkę Spaldinga do plecaka i pojechać na rowerze do parku zostałem w domu z nieco marsową miną.

Obejrzałem za to skrót pierwszego meczu finałów pomiędzy Jimmy’m Butlerem i jego ekipą z Miami, a LeBronem i spółką z zachodniego wybrzeża. Podwajany (przynajmniej w pierwszej kwarcie) LeBron poradził sobie jednak wyśmienicie w tym pierwszym meczu. W serii do czterech zwycięstw już jest 2-0, nie grają kontuzjowany Dragić i Adebayo i wygląda na to, że te finały nie będą tak ekscytujące jak myślało na początku większość fanów koszykówki zza Oceanu.

Kilka chwil później wyjrzałem przez okno. Nad miastem wciąż kłębiły się chmury, a mokre od deszczu chodniki połyskiwały. Kwadratowe klocki z Wielkiej Płyty ukazywały wszystkim znów swoje kolorowe elewacje. Spoglądałem na wejściowe drzwi do osiedlowego dyskontu. Angielski buldog, który stał przed wejściowymi, automatycznie rozsuwanymi drzwiami spokojnie czekał na swojego właściciela niemalże przysypiając. Ulicą przejeżdżały Passaty, Beemki iks szóstki i srebrne Skody Octavie. Co parę chwil na szarym asfalcie pojawiał się rowerzysta, lub dostawca pizzy na skuterze, którego silnik dokazywał robiąc hałas na całą osiedlową uliczkę.

I kiedy tak przez dłuższą chwilę patrzyłem przez to swoje okno, dostrzegłem, że tak jakby się przejaśnia, ale niespecjalnie.

-Jesienią treningi w parku będą już ograniczone… Przez fronty atmosferyczne i w ogóle… – pomyślałem.

I kiedy parę godzin później zaczęła łapać mnie jesienna chandra z powodu deszczowej pogody, w pewnym momencie wyszło znów słońce. A wtedy niemal od razu przyszło mi na myśl:

-Póki świeci słońce, lepiej iść porzucać.

Spakowałem swoją piłkę do plecaka, z balkonu wyciągnąłem rower, po czym parę minut później jechałem już z uśmiechem na twarzy do swojego ulubionego parku, żeby znów poćwiczyć rzuty z półdystansu. Kto wie, może wreszcie pobiję swój rekord? (Wynosi 30/50).

Tamtego dnia skorzystałem ze słonecznej pogody rzucając nie tylko z półdystansu, ale trenując także inne elementy gry.

I wszystkim Wam też życzę, żebyście korzystali z tego jesiennego słońca jak najczęściej na swoich ulubionych boiskach.

Selfie!

http://www.facebook.com/rzutzdystansu

http://www.instagram.com/rzutzdystansu

Tym razem nie będzie o koszykówce. Będzie o czymś innym. Czy znacie kogoś, kto nie zrobił sobie kiedykolwiek selfie? Ja takowej osoby nie znam, choć ze słyszenia wiem, że osobnicy unikający celebrowania miłości własnej poprzez pstrykanie sobie fot smartfonem jednak istnieją.

Rozmawiałem niedawno ze swoim dobrym znajomym i w którymś momencie napomknęliśmy na temat smartfonów i w ogóle technologii. W trakcie naszej dość długiej konwersacji zahaczyliśmy o temat pykania sobie selfie. Nie pominęliśmy także wątku związanego z kontami na Instagramie. Jako że i ja konto na Instagramie jak najbardziej posiadam, znajomy zapytał mnie, do czego jest mi to właściwie potrzebne. Odpowiedziałem:

-No jak to, stary?! Prowadzę bloga, muszę jakoś promować swoje wypociny.

W odpowiedzi mój znajomy tylko spojrzał na mnie i po prostu się uśmiechnął.

Parę dni później zacząłem zastanawiać się głębiej nad sensem pykania selfie. Plaga XXI wieku, (jeżeli w ogóle cokolwiek związanego z technologią można w ogóle w XXI wieku jeszcze plagą nazwać) jaką jest robienie selfie ogarnęła już cały świat. Nie jest to więc plaga, to po prostu rzeczywistość.

Selfie robią sobie już bowiem wszyscy. Ilość powstających kont na Instagramie dowodzi,  że narcyzów jest na świecie bardzo wielu. Nie będę tu bynajmniej hipokrytą i nie skrytykuję tego zjawiska. Bywa, że i ja się do nich zaliczam, choć nie traktuję tego tak serio jak co poniektórzy. Cóż, skoro mam możliwość pstryknięcia sobie od czasu do czasu foty w windzie, to dlaczego z tej możliwości nie skorzystać?

W czasach, w których nastolatki śpią z telefonem, jedzą śniadanie z telefonem, idą do szkoły z telefonem i… spędzają większość dnia z telefonem, może i my- dojrzali już osobnicy powinniśmy też od czasu do czasu pobawić się naszymi telefonami?

Jeśli o mnie chodzi, to szczerze mówiąc robić selfie zacząłem kiedy nie miałem smartfona, a jeden z pierwszych telefonów Nokii. Wtedy nie było chyba nawet jeszcze takiego pojęcia jak „selfie”.  Lubiłem pyknąć sobie fotę jeżeli w pobliżu nie było akurat nikogo, kto mógłby mi ją zrobić. Ustawiałem więc telefon tak, żeby sfotografował moją facjatę i… psssstrrryyykkk! Gotowe. Zdjęcie takie wrzucałem później czasem na konto portalu społecznościowego „Grono”, lub  „Nasza-Klasa” i… to wszystko.

Odkąd jednak pojawił się Facebook wiele, naprawdę wiele się zmieniło. Rozwój technologii zaczął umożliwiać coraz więcej i ludzie zaczęli korzystać ze swoich telefonów coraz częściej. Nie oznacza to wcale, że zawsze było to w pełni pozytywnym zjawiskiem. Wiele osób pykało foty niemal w każdym miejscu.  Doszło do tego, że fotografowano nawet swoje śniadania, obiady i kolacje, a później wrzucano te fotografie na portale społecznościowe i dzielono się arcyważnymi informacjami o swoim spaghetti, lub o zupie ogórkowej z grupą znajomych na fejsie. Tak, mnie też zdarzyło się to zrobić.

 Dziś selfie to po prostu rzeczywistość. Szczerze mówiąc na początku nie za bardzo rozumiałem jak duża jest skala tego zjawiska. Miłość własna w Polsce najpierw raczkowała na „Grono.net” , później zaczęła pojawiać się na „Naszej Klasie”, aby na dobre rozgościć się na fejsie i wkrótce odnieść spektakularny sukces na Instagramie.

A co właściwie nam daje robienie selfie? Wszyscy dobrze wiemy, że dzięki pstrykaniu sobie fot możemy świetnie manipulować swoim wizerunkiem w cyberprzestrzeni. Dzięki odpowiedniemu ustawieniu światła, czy też- jak ma to miejsce w przypadku kobiet- możliwości zrobienia makijażu, można zaprezentować zupełnie inny wizerunek niż ten, który jest z nami na co dzień w realnym świecie. Dzięki selfie można zatem zaprezentować się dokładnie takimi jakimi chcemy być. I to niezależnie od tego, czy faktycznie tacy naprawdę jesteśmy.

Selfie umożliwiło wykreowanie wymarzonego wizerunku, stworzenia i zaprezentowania siebie tak jak tylko chcemy. Czy poprzez selfie możemy zatem tylko udawać samych siebie? Czy to tylko coś w rodzaju aktorskiej kreacji wizerunku bohatera, którym jesteśmy my sami?

Szczerze mówiąc nie uważam, że selfie to tylko zabawa. Jest coś takiego jak indywidualne postrzeganie samego siebie. Jest bowiem tak, że ludzie wokół nie zauważą w nas tego, co możemy dostrzec my będąc ze sobą na co dzień. Innym może gdzieś umknąć zauważenie pewnych aspektów naszej osobowości, czy naszego charakteru. No i co wtedy? Wtedy właśnie możemy wkroczyć my sami, uzbrojeni w obiektywy aparatów naszych telefonów. Parę pstryknięć i… gotowe. Możemy wreszcie pokazać innym jak postrzegamy samych siebie.

Według mnie to w sumie nie jest takie głupie. Jednak tak jak ze wszystkim, także i z tym nie wypada  przesadzać. Dlaczego? Cóż, poprzez robienie niezliczonej ilości selfie-fot i publikowania ich w Internecie możemy bardzo szybko stać się karykaturami samych siebie w oczach odbiorców dzieł wykonanych naszymi telefonami. A tego byśmy przecież nie chcieli, prawda?

Jak napisałem powieść

http://www.facebook.com/rzutzdystansu

http://www.instagram.com/rzutzdystansu

Kiedy rok temu, w ciągu pierwszych ośmiu tygodni 2019 roku udało mi się machnąć swój drugi zbiór opowiadań (pierwszy napisałem w 2010, nie wydało go żadne wydawnictwo i jedynie opowiadanie „Kolejny nocny kurs” opublikował pewien portal) byłem bardzo zadowolony. O tym pierwszym zbiorze opowiadań szczerze mówiąc wolałbym jednak zapomnieć. Wracając do sedna, po napisaniu drugiego zbioru opowiadań niemal od razu objawił mi się pomysł stworzenia czegoś bardziej ambitnego.

Od dłuższego już czasu, mniej więcej od jesieni poprzedniego roku miałem pomysł na powieść. Wymyśliłem fabułę, charakterystykę sylwetek poszczególnych postaci i zrobiłem w miarę dokładny plan kolejnych scen. Nie pozostawało mi nic innego jak tylko podwinąć rękawy i zabrać się do roboty. Tak też zrobiłem.

Pomysł mojej powieści kłębił się w mojej wyobraźni dość intensywnie od dłuższego czasu. Miałem dzięki temu dość klarownie nakreśloną charakterystykę postaci występujących w książce, oraz sylwetek drugoplanowych bohaterów. Miałem też opracowane pomysły na poszczególne wątki, oraz inne detale. Stworzyłem wspomniany już plan i pod koniec lutego zacząłem pisać.

Napisanie powieści nigdy nie wydawało mi się czymś lekkim, łatwym i przyjemnym. Wcześniej próbowałem już napisać powieść dwa razy. Niestety z marnym skutkiem. Za każdym razem coś przeszkadzało mi ukończyć dzieło. Wiedziałem jednak, że kiedyś po prostu nadejdzie taki moment, że spróbuję jeszcze raz. Jako ‘osobnik piszący’ zawsze chciałem napisać kiedyś swoją własną książkę. Choćby nie wiem co. Po napisaniu czterdziestu czterech opowiadań i około dwustu wierszy, a także niezliczonej liczby przeróżnych artykułów i wpisów na bloga, człowiek po prostu zaczyna mieć chęci na bardziej ambitne wyzwania. To jest jak z himalaistami. Oni też po zdobyciu pierwszego szczytu chcą zmierzyć się z kolejną górą.

Ja natomiast wchodzić na Mount Everest nie zamierzałem. Nie miałem takich ambicji. Miałem za to dość wyobraźni, żeby stworzyć powieść. Tworzyć ją powoli, po prostu pisać, a później rzeźbić w niej tak jak rzeźbiarz w drewnie.

Zimowe dni mijały, za oknem spadł śnieg, a ja pisałem rozdział za rozdziałem. Muszę przyznać, że na początku szło mi to wszystko nawet nieźle.  Wypełnianie kolejnych stron literami, słowami, zdaniami i dialogami szło dość sprawnie przez pierwsze kilka dni. Napisałem pierwsze trzy rozdziały jakby natchniony ręką samego Boga. Sam nie wierzyłem w to, że będzie szło tak lekko! Pisząc powieść czułem się momentami niemal jak Picasso malujący „Guernicę”. Jak Henry Miller piszący „Zwrotnik Koziorożca”. Jak Jack London przenoszący na papier dzięki maszynie do pisania kolejne rozdziały „Martina Edena”. Jak Bukowski klepiący swoje opowiadania i wiersze przy butelce piwa. Ja butelki piwa na swoim biurku nie miałem. Miałem za to czasami pudełko „Ptasiego Mleczka”, zieloną herbatę i mnóstwo, całe mnóstwo WENY! Myślałem sobie:

„To niesamowite! Jak łatwo to idzie! No i po co te wszystkie ostrzeżenia, których naczytałem się w różnego typu poradnikach dla początkujących pisarzy o różnych blokadach pisarskich? Po co to gadanie o braku weny?! Tego wszystkiego nie ma. N i e   m a   ż a d n y c h   b l o k a d! A co najważniejsze, piszę to wszystko naprawdę ja. Ja, pisarz!”

No i mniej więcej wtedy… Wtedy zaczęły się schody. Po dwóch tygodniach pisania okazało się bowiem, że pisarzem to ja chyba jeszcze nie jestem.

Mniej więcej przy piątym rozdziale bohaterowie mojej książki zaczęli stawać się jacyś tacy… bezbarwni, bez ikry, można powiedzieć… niemal szarzy. Szarość nad szarościami i wszystko szarość. Wspaniałe, błyskotliwe dialogi z pierwszych trzech rozdziałów zrobiły się… nudne. Nudne i o niczym. Musiałem działać.

Co wtedy zrobiłem? Nie, nie załamałem się. Nie rzuciłem w kąt swojego laptopa wykrzykując z okna pokoju słowa na „k” przy otwartym oknie. Nie waliłem ze złości pięściami w ścianę. Nie przestałem. Właśnie to jest najważniejsze:

N i e   p r z e s t a ł e m    p i s a ć.

 Czym prędzej zabrałem się do poprawiania tego, co wcześniej napisałem. Do sylwetek postaci dodałem trochę więcej interesujących cech psychologicznych, wzbogaciłem dialogi, scenerię, w której dzieje się to co najważniejsze, czyli akcja powieści. Przy okazji wpadłem na jeszcze trochę pomysłów-detali, które jak się okazało świetnie wpasowały się w fabułę książki. Poprawiłem tu, poprawiłem tam. Przeczytałem wszystko jeszcze raz. Kiedy skończyłem poprawiać pierwsze rozdziały zajadając się często i gęsto swoim ulubionym czekoladowym „Ptasim Mleczkiem”, a czasami też i bananami – co by nie zabrakło mi w organizmie magnezu, który bądź co bądź podobno też ma wpływ na kreatywność, stwierdziłem, że oto wreszcie przeczytałem coś, co naprawdę chciałem napisać. A co najważniejsze, wiedziałem, że chcę pisać to dalej.

Mijały kolejne dni. Zimowe temperatury za oknem nie nastrajały mnie do tego, żeby wyjąć z szafy Spaldinga i iść do parku porzucać. Klepałem więc w klawiaturę dzielnie, narzucając sobie systematyczny rytm pracy i dzienne minimum, które wynosiło trzy, lub cztery strony dziennie. Tu, szczerze mówiąc miałem pewien dylemat. Wydawało mi się, że nie będzie łatwo wyrzeźbić codziennie czterech stron i może jednak skrócę to moje dzienne minimum do jednej, dwóch dobrze napisanych stronic. Jednak jak się okazało pisanie szło bez większych problemów i zdarzały się nawet dni kiedy napisałem w ciągu trzech godzin pracy pięć, sześć lub nawet osiem stron.

Oczywiście po moim porannym pisaniu, które trwało mniej więcej od 8.00 rano do 11.00 lub 12.00 w południe, później musiałem to wszystko jeszcze poprawiać, aby tekst nadawał się do czytania. Poprawkami jednak zajmowałem się późnym popołudniem.

Zaczęła się wiosna, a ja zupełnie nie zwróciłem uwagi na to, że na drzewach pojawiają się liście. Byłem absolutnie pochłonięty fabułą książki. Z bohaterami mojej powieści byłem niemal cały czas. Nie tylko podczas pisania. Także podczas śniadania. Podczas obiadu też. Idąc do sklepu po zakupy. Oglądając czasem jakiś film. Biorąc prysznic. Chociaż wiedziałem co będzie dalej w mojej powieści, wszędzie wciąż szukałem inspiracji.

W maju natomiast odszedł mój wspaniały przyjaciel. Czworonożny. Buldog  Francuski. Odszedł Edmund. Edmund, który uprzyjemniał mi pisanie mojej powieści swoją obecnością. Swoim chrapaniem w czasie drzemek na kanapie stojącej za biurkiem, przy którym pisałem. Wtedy… Wtedy pomyślałem sobie w którymś momencie, że mam to gdzieś. Mam gdzieś swoją powieść.

Minęły dwa tygodnie, a może trochę więcej. Daruję tu sobie wyznania na temat tego jak się czułem. Wystarczy, że powiem, iż raczej nie byłem uosobieniem optymizmu i ludzką oazą radości twórczej. Myślałem, że nie będę dalej pisał. Miałem wrażenie, że nie dokończę swojej powieści. Wena oddaliła się ode mnie na dłuższy moment o lata świetlne. Wiosenne słońce nie cieszyło, a bujnie kwitnące liście na drzewach nie dawały żadnych powodów do radości.

Wkrótce jednak przyszedł dzień, w którym pomyślałem sobie, że przecież tak nie można. Nie mogę tak po prostu się poddać i nie stworzyć tego, na czym mi zawsze zależało. Któregoś dnia usiadłem więc przy biurku, odpaliłem laptopa i powoli, jakby od niechcenia zacząłem pisać. Litera po literze. Słowo po słowie. Zdanie po zdaniu. Po paru godzinach okazało się, że mam kolejny rozdział. W dodatku dobry.

Zaczęło się lato. Moja powieść liczyła już wtedy ponad dwieście stron maszynopisu. Wszystko sklejało mi się w jedną spójną całość, a ja pochłonięty pisaniem zapominałem o wszystkim innym. Fabuła powieści zmierzała nieuchronnie do końca. Do momentu który wyznaczyłem sobie wtedy, gdy pierwszy raz robiłem zimą plan swojej książki. Pewnego słonecznego dnia, kiedy termometr za oknem pokazywał prawie trzydzieści stopniu w cieniu napisałem to. Napisałem ostatnie zdanie swojej powieści po którym pozostało mi już tylko dopisać w nowym akapicie magiczne słowo: koniec.

Co dalej? Cóż, póki co moją książką zainteresowało się kilka wydawnictw. Pojawiły się pewne oferty, w tym kilka propozycji wydania ze współfinansowaniem autora. Jednak wydanie książki w taki sposób na ten moment nie jest mi na rękę. Rynek wydawniczy w Polsce działa tak jak działa. Debiutanci bez znanego w mediach nazwiska bardzo często nie mają większych szans na przebicie się i częściej niż rzadziej jest tak, że otrzymuje się w odpowiedzi od wydawcy maila w stylu:

„…wspaniała historia, jest płynność narracji, wartka akcja i świetne dialogi, ale- SORRY, na razie dziękujemy”, lub:

„nasze wydawnictwo aktualnie ma już rozpisany plan wydawniczy na najbliższe 1,5 roku”.

Żebyście nie pomyśleli, że napisałem gniota– jestem swoim największym krytykiem. Żeby też i to było jasne: w mojej książce nie ma ani słowa o koszykówce. Żeby napisać dobrą powieść przydałoby się też czytać coś więcej niż ulotki w skrzynce pocztowej. Ja czytam. Przeczytałem to i owo. Wiem co się CZYTA, a co nie za bardzo. Wiem kto to Hemingway, Henry Miller, Virginia Woolf, Franz Kafka, czy Dorothy Parker. Znam reporterski styl gonzo Huntera S. Thompsona. Wiem ile dla polskiej literatury zrobili Wiesław Myśliwski, czy Józef Hen, a wydaną w ubiegłym roku powieść jego syna Macieja, zatytułowaną „Deutsch dla średniozaawansowanych” uważam za absolutnie wyjątkową. Wiem co to proza poetycka, czy postmodernizm literacki. Spoko. Ogarniam. Napisana przeze mnie powieść ma swój klimat. To przepełniona emocjami głównych bohaterów i wartką akcją powieść NA CZASIE. Nawet bardzo na czasie. Nie wyskakiwałbym do wydawców z bublem.

Póki co wysłałem parę dni temu swoją książkę jeszcze do niektórych wydawnictw, które pominąłem w pierwszej kolejności. Pozostaje mi więc czekać i mieć nadzieję. Jakąś warto mieć zawsze.

Czy to wszystko? Nie, nie wszystko. Pozostaje mi też satysfakcja. Z czego? Z tego, że udowodniłem sam sobie, przy trzeciej w życiu próbie napisania książki, że jednak można. Można zostać autorem powieści. Bo, żeby nie było- za pisarza siebie póki co nie uważam.

P.S. Jakby co, to moja powieść osadzona we współczesnych realiach dużej metropolii, z szerokim spektrum interesujących postaci oraz ich przeróżnych emocji, mniej lub bardziej błyskotliwych dialogów, oraz dość interesującą w moim mniemaniu sylwetką bohatera głównego i składająca się z trzydziestu czterech rozdziałów (dwieście trzydzieści jeden stron maszynopisu) czeka na chętne do współpracy wydawnictwa.

Kto wie- możliwe, że napisałem bestseller.

 

 

 

 

 

 

 

Słońce znów wschodzi

http://www.facebook.com/rzutzdystansu

http://www.instagram.com/rzutzdystansu

Hemingway być może mógłby się na mnie trochę obrazić. A może nie obraziłby się, tylko ucieszył? Pozwoliłem sobie bowiem zrobić follow-up do tytułu jego znanej powieści. Jednak ja nie zamierzam pisać tu o walkach byków, ani tym bardziej o miłości, romansach i łowieniu ryb w Hiszpanii. Nie ma więc chyba o czym mówić. Tytuł tego wpisu nawiązuje jedynie do tego, że na naszej szerokości geograficznej znowu robi się powoli coraz cieplej, a dni są coraz dłuższe.

Po miesiącach chłodu i zimna, padającego śniegu, pluchy, ulepionych bałwanów stojących w parkach i na podwórkach oraz zachmurzonego nieba, przychodzi w końcu czas na coś innego. Wyjmujcie swoje buty do koszykówki z szaf i piłki, które wypadałoby napompować. Moi drodzy! Znowu wzeszło słońce.

Jest takie miasto na północy Szwecji, którego nazwa to Kiruna. W mieście tym w grudniu dzień trwa około dwóch godzin. Przyznacie chyba, że to niezbyt długo. W regionie miasta Kiruna  występują  też noce polarne. W grudniu, kiedy dni są tam najkrótsze w roku- Słońce wschodzi w Kirunie po 10.00, a zachodzi już około 12.45. Najkrótszy dzień w tym szwedzkim mieście trwa natomiast… 34 minuty. Około 11 grudnia Słońce wschodzi o 11.14 i zachodzi o 11.48. Średnia roczna temperatura w Kirunie wynosi -2.2 stopnie Celsjusza. Najcieplejszymi miesiącami w roku są czerwiec i lipiec. Wtedy temperatura dochodzi tam nawet do… 15-17 stopni Celsjusza.

Przeczytałem o tym i ucieszyłem się, że nie mieszkam w Szwecji.

Miasto Kiruna jest wysunięte najdalej na północ tego skandynawskiego kraju. Wkrótce władze miasta mają zamiar Kirunę przenosić (tak, dobrze przeczytaliście- przenosić) w inne miejsce. To mówi samo za siebie. Podobno jest to związane z tym, że nieopodal Kiruny znajduje się ogromna kopalnia rudy żelaza. Postanowiono więc, że miasto zostanie przeniesione… trzy kilometry dalej. A co ze słońcem w Kirunie? Cóż, trzy kilometry w tą, czy w tamtą stronę z pewnością nie zrobi różnicy.

W naszym kraju z kolei w ciągu ostatnich miesięcy słońce wschodziło. To prawda. Czy jednak było zauważalne? Czy dostrzegaliście jego promienie? Czy były obecne na Waszych twarzach w trakcie trwającego dnia? Ja z tego słońca w ciągu kilkunastu ostatnich tygodni raczej nie korzystałem zbyt często. A już na pewno nie mobilizowało mnie ono do tego, abym założył swoje ulubione Jordany 5 AM i wziął torbę, piłkę i przeszedł się do parku, żeby trochę porzucać do obręczy.

W zimowych miesiącach takich jak grudzień, styczeń i luty w naszym pięknym kraju słońce zachodzi pomiędzy 15.30 a 17.00. Dnia jest więc mniej i wiemy o tym wszyscy. Witaminy D niewiele. Powodów do wyjścia na dłuższy spacer- niewiele. Ruchu niewiele. A co za tym idzie również niewiele koszykówki.

Jest za to zimą trochę więcej czasu na inne rzeczy. Mijająca zima mnie na przykład zmobilizowała do tego, żeby napisać nowy zbiór opowiadań. Napisałem więc prozą trzydzieści nowych rzeczy, które przesłałem do wydawnictw. Co będzie z tego dalej-zobaczymy.

A co z treningami zimą? Z pewnością zawsze można pojechać do sportowej hali. Czy jednak znajdujemy na to wystarczająco dużo czasu w ciągu zimowych miesięcy? Wydaje mi się, że jednak nie. Właśnie dlatego coraz bardziej może cieszyć to, że słońca w ciągu dnia przybywa. Wreszcie będziemy mieli go coraz więcej. Każdy dzień będzie o minutę, lub dwie dłuższy. Czy to nie wspaniałe?

Jak do tej pory grałem w tym roku w koszykówkę cztery razy. Nie ma się więc czym chwalić. Ale cieszę się, że udało mi się mimo wszystko wykorzystać cztery cieplejsze dni lutego, pójść do parku i trochę porzucać. Muszę jednak przyznać, że po dłuższej przerwie moja skuteczność z półdystansu znów nie była imponująca. Za moim pierwszym podejściem po kilkunastu tygodniach przerwy od gry piłka trafiła do obręczy zaledwie 13 razy na 50 rzutów. Za drugim razem było już trochę lepiej. Trafiłem 17/50. No i to byłoby na tyle. Na więcej rzutów nie miałem już chęci przy temperaturze wynoszącej plus 5 stopni. Dobrze, że chociaż świeciło słońce.

Z każdym dniem na szczęście słońca jest coraz więcej. Wracałem ostatnio późnym popołudniem z centrum miasta i ucieszyłem się. Z czego? Z tego, że jeszcze było widno. Nie jest więc tak źle i nie możemy narzekać. W końcu Polska to nie Szwecja. Szczerze mówiąc zastanawia mnie to czy mieszkańcy tego najbardziej wysuniętego na północ szwedzkiego miasta uprawiają zimą sport jedynie w halach? Bo ja nie wyobrażam sobie, żeby wyskoczyć w sportowym stroju na boisko przy temperaturze wynoszącej minus piętnaście stopni lub podobnej.

Mieszkańcy miasta Kiruna zimą narzekają na brak słońca i suplementują się witaminą D na potęgę. Latem natomiast mają inny problem. Zamiast nocy polarnych, występują u nich dni polarne. To dni kiedy nie ma nocy i praktycznie wciąż jest widno, ponieważ słońce nie zachodzi. A więc dni polarne, czy noce? Co byłoby lepiej wybrać? Sam już nie wiem co lepsze. Cieszę się, że wybierać nie muszę.

Nadchodzi powoli wiosna. Warto więc wyjąć z szafy piłki do koszykówki. W cieplejszy, słoneczny dzień przejść się do parku. Porzucać trochę. Pobiegać. Rozruszać się po zimie. No i oczywiście byłoby świetnie ustanowić nowy rekord trafień z półdystansu! Mój rekord z zeszłego roku to 30/50. Serio. A Wasz?

Wiosenny trening rzutowy

http://www.facebook.com/rzutzdystansu  

https://www.instagram.com/rzutzdystansu/

Po zimie jak to po zimie. Z formą zwykle jest nieco gorzej i zarówno kondycyjnie jak i technicznie wiele osób nie prezentuje tego samego poziomu, którym mieli okazję pochwalić się na boiskach w czasie wiosennych i letnich miesięcy roku. Podobnie jest też ze mną. Nie gram zbyt często w czasie zimy, a przychodzenie do hali raz w tygodniu, a czasami rzadziej nie wpływa pozytywnie na moją formę. Ile to dokładnie było? Dobre kilka miesięcy kiedy nie trenowałem na serio. Chodziłem tylko do hal, ale tej zimy nie wpadałem tam tak często jak w poprzednich latach z różnych względów.

Zima jednak już minęła i wiosenna pogoda sprawia, że znowu chce nam się grać. Robi się powoli coraz bardziej zielono i to wszystko powoduje, że jest w nas więcej motywacji. Po dłuższej przerwie w treningach postanowiłem więc i ja w pierwsze dni wiosennej pogody rozpocząć swoje treningi. Chcę odbudować formę. Od początku kwietnia co parę dni przychodzę więc do swojego ulubionego  parku, aby po prostu trochę porzucać. Chcę sprawdzić, czy po zimowej przerwie w grze w koszykówkę jeszcze potrafię udawać przed moim synem Michaela Jordana… Ostatnio średnio idzie mi udawanie przed synem MJ’a i nawet nie udało mi się zrobić ani razu Slam Dunka podczas naszych gierek jeden na jednego… Oczywiście żartuję.

Poszedłem na początku kwietnia w pierwsze dni ładnej pogody do parku, żeby na luzie porzucać z dystansu i sprawdzić jak prezentuje się moja forma po zimie. Jak myślicie, czy dałem radę? Czy udało mi się znowu trafić tyle ile zwykle? Powiem Wam, że łatwo nie było. Postanowiłem jednak rozpocząć swoje wiosenne treningi rzutowe. Do formy trzeba wrócić i już!

Kiedy wszedłem do parku i stanąłem na boisku pierwszy raz tej wiosny, poczułem się trochę nieswojo, ale przyjemnie. Świeciło wreszcie słońce i pogoda sprawiała, że wreszcie chciało się grać!  Wyjąłem swoją piłkę z torby i zacząłem powoli kozłować.

Mój kozioł trochę się pogorszył przez te zimowe miesiące. Kozłowałem, ale czułem, że to zdecydowanie nie jest to, co potrafię. Wiecie co mam na myśli? Chodzi o moment kiedy kozłujesz i czujesz się w pełni zespolony z piłką. Piłka i Ty to jakby ten sam organizm. Rozumiecie? Jestem pewien, że tak. Z moim kozłowaniem nie było więc tak świetnie jak parę miesięcy temu, ale postanowiłem, że nie będę się tym przejmował, tylko po prostu skoncentruję na treningu. Najważniejsze to koncentracja na tym co należy poprawić, a nie koncentracja na tym co jest nie tak. Każdy z Was chyba o tym wie, że w koszykówce i ogólnie w sporcie kluczowe jest to, żebyśmy nie myśleli o negatywnych aspektach naszej gry, czy formy, tylko myśleli o tym co jest do poprawy i przede wszystkim wierzyli w siebie. LeBron podczas Play-Offów podobno wyłącza się z mediów społecznościowych. Nie wchodzi na Facebooka, Twittera i inne tego typu portale. Wszystko po to, żeby w pełni skoncentrować się na osiągnięciu mistrzostwa. Ja postanowiłem, że wyłączę myślenie o tym jak niefajna jest moja forma po zimie. Wszystko po to, żeby odbudować formę.

Najważniejsze w pierwszych dniach odbudowywania formy jest chyba to, żeby robić to powoli i spokojnie, bez zbędnego forsowania swojej siły. Nie wolno rzucać się na głęboką wodę i od razu zmuszać do zbyt dużego wysiłku. Trzeba robić to na pełnym luzie, słuchając swojego organizmu. Jak zacząć wiosenne treningi?

Po dłuższej przerwie w treningach nie można tak po prostu zacząć grać, czy trenować. Ważna jest rozgrzewka, bo dzięki niej właśnie nasz organizm będzie przyzwyczajał się do systematycznego wysiłku. Ja na przykład zwykle robię na początku minutowy trucht, wymachy rąk w górę w kroku dostawno-odstawnym, krążenia bioder, krążenia stawów kolanowych i wysokie podskoki z wymachiwaniem rąk w górę przez 30 do 45 sekund. Na początek po przerwie to zdecydowanie wystarczy. Co dalej?

Ja wymyśliłem sobie indywidualny konkurs rzutów za trzy punkty. Coś jak konkurs trójek w czasie weekendu All Star Game w NBA. Chodzi o to, żeby ustawić się za linią trzech punktów i rzucać po dwa razy z każdej pozycji wokół kosza. Zanim jednak napiszę o swoim pierwszym treningu, będzie jeszcze parę słów o Milwaukee Bucks 😉

Wziąłem ze sobą na pierwszy wiosenny trening swoją ulubioną bluzę Milwaukee Bucks, ponieważ ucieszyłem się, że weszli do Play-Off. Nie wiem czy ta drużyna ma większe szanse na to, żeby osiągnąć coś w Play-Offs, ale ostatnio do ekipy z Milwaukee przybyli moi ulubieni zawodnicy, którymi są Brandon Jennings i Shabazz Muhammad.  Mam wielką nadzieję, że drużyna z Milwaukee przejdzie chociaż do drugiej rundy. Jak na razie przegrała z Celtics dwa pierwsze mecze i zobaczymy jak to będzie dalej. Nie byłem wcześniej fanem ekipy z Milwaukee, ale oglądając zimą jakieś skróty meczów z NBA trafiłem właśnie na Milwaukee Bucks i zauważyłem, że w tej drużynie jest spory potencjał na to, żeby za jakiś czas odnosiła sukcesy. Pomyślałem więc, że czemu nie, mogę być fanem kolejnej drużyny z NBA.

Ok, czas przejść do sedna. Stanąłem na linii rzutów za trzy i zacząłem rzucać. Pomyślałem, że najpierw rzucę 10 razy zza łuku i wtedy po pierwszej takiej serii okaże się jak wygląda moja forma rzutowa po zimie. Zacząłem rzucać. Pierwszy rzut, drugi rzut, trzeci rzut. Jakoś to szło. Nie byłem pewien czy wystarczy mi siły, żeby rzucić 50 razy zza łuku (bo tyle sobie na początku założyłem) i pomyślałem, że jeżeli nawet nie dałbym rady, to przecież mogę dzisiaj potrenować tylko rzucanie za trzy.  A może jeszcze zrobię chociaż dwie, lub trzy serie z półdystansu? Nie wiedziałem, czy to będzie możliwe, ale postanowiłem, że spróbuję. Jakie były moje wyniki na pierwszym „konkursie rzutowym” po zimie? 

Cóż, będę z Wami szczery. Wspaniale nie było. Ale nie było też tak źle! W pierwszej serii swoich rzutów osiągnąłem wynik, którym było bardzo, ale to bardzo kiepskie 1/10. Po zimie nie jesteśmy już jednak tymi samymi Michaelami Jordanami co wcześniej. Warto jednak próbować dalej.

W drugiej serii swoich rzutów już poszło mi trochę lepiej. Trafiłem 3/10 i poczułem, że może coś z tego będzie. Kiedy trafiłem swój czwarty rzut w trzeciej serii wiedziałem, że wszystko jest możliwe. Po trzech seriach moje wyniki to: 1/10, 3/10, 4/10.

Zacząłem czwartą serię. Trafiłem pierwsze 2 rzuty z rogu boiska i ucieszyłem się. Trafione 2/2 już na samym początku mojego konkursu rzutowego to już coś.  Ale nie chciałem na tym poprzestawać. Wiedziałem, że kiedy na początku trafi się te pierwsze rzuty, to nie można wtedy się za bardzo ucieszyć, tylko ciągle być skoncentrowanym, ale również wyluzowanym. Chodzi po prostu o to, żeby piłka trzymała się ręki i żeby wszystko było pod kontrolą.

Rzucałem więc dalej. Kiedy przeszedłem już pierwsze  2 „stacje” w swoim konkursie rzutowym i stałem na wprost tablicy, poczułem się naprawdę wyjątkowo. Wiecie dlaczego? Cóż, nie będę skromny i pochwalę się, że trafiłem w czwartej serii wszystkie cztery pierwsze rzuty.

Rzucałem więc dalej. Przez całą czwartą serię rzutów podczas konkursu byłem skoncentrowany i wyluzowany. Po prostu rzucałem i starałem się robić to możliwie jak najlepiej. Zgadnijcie ile trafiłem? Czy było to 50% moich rzutów? Nie. Czy było to 60% moich rzutów? Nie. A może było to 70% moich rzutów? Też nie. Wiecie co? Chyba mogę jeszcze być niezły w tym rzucaniu. Po prostu. Trafiłem w czwartej serii po 3 miesięcznej przerwie w grze w koszykówkę 8 rzutów na 10 i wychodzi na to, że było to 80%. Cieszyłem się i to bardzo. To wspaniałe, że dawałem radę. Nie wiedziałem tylko czy utrzymam tą skuteczność w dalszej części swojego treningu.

Stanąłem po raz piąty na linii „trójek” i zacząłem rzucać.  Szło nieźle. Byłem wciąż wyluzowany.  Wiecie co? W koszykówce i ogólnie w sporcie chyba właśnie to jest najważniejsze. Trzeba po prostu być wyluzowanym. Niech ta piłka leci, leci, leci daleko… Właśnie o to chodzi w rzucaniu. Oglądałem kiedyś jakiś wywiad ze Stephenem Curry’m (nie, to nie jest mój ulubiony zawodnik w NBA, ale lubiłem jego ojca kiedy grał jeszcze w Charlotte Hornets w latach 90-tych) i on mówił właśnie coś o tym, żeby się wyluzować. Po prostu wyluzować i nie myśleć o niczym poza rzucaniem piłki w kierunku obręczy. Mówił, żeby po prostu się skoncentrować i rzucać. Trzeba wypuścić piłkę z rąk delikatnie i z wyczuciem opuszkami palców i niech leci. Dokładnie tak. Niech po prostu sobie leci. Ja właśnie tak zrobiłem. Jak poszło mi w piątej serii konkursu rzutowego?

W pierwszej serii 1/10, w drugiej serii 3/10, w trzeciej serii 4/10, w czwartej serii 8/10, a w piątej serii niestety chyba dało znać o sobie zmęczenie, ponieważ „osiągnąłem” wynik 0/10. Cóż, tak bywa. Kiedy już  trochę odpocząłem, pomyślałem sobie, że może spróbuję porzucać jeszcze trochę z półdystansu. Miałem siły tyle, żeby rzucić jeszcze trzy serie po 10 rzutów. W pierwszej serii z półdystansu zaliczyłem wynik 3/10, a w drugiej było lepiej bo 5/10. W trzeciej też 5/10. Mimo wszystko fajowo.

Wiosna chyba przyszła naprawdę, bo kiedy usiadłem zmęczony pod koszem na swojej piłce i delektowałem się swoją ulubioną wodą mineralną i bananem, usłyszałem śpiew ptaków. Ależ to było przyjemne uczucie móc znowu słyszeć wiosnę! Możecie się ze mnie śmiać, ale jestem pewny, że i Wy lubicie te wiosenne dźwięki. Kiedy trochę odpocząłem, pomyślałem, że rzucę jeszcze dwie serie rzutów osobistych. A co tam! Byłem zmęczony, ale miałem jeszcze trochę siły. W pierwszej serii osobistych trafiłem 4/10, a w drugiej poszło lepiej i trafiłem 5/ 10.

Właśnie w ten sposób wyglądał mój pierwszy wiosenny trening rzutowy. Byłem wyluzowany i pewny siebie, ale wiedziałem, że jeszcze długa droga przede mną, żeby wrócić do swojej dawnej formy. Postanowiłem też, że tym razem będę się cieszył z tego co już osiągnąłem. Trzeba się cieszyć z niewielkich osiągnięć. To bardzo ważne i motywujące.

*

Od mojego pierwszego prawdziwie wiosennego treningu rzutowego minęło dokładnie 2,5 tygodnia. Staram się chodzić do parku w miarę regularnie, aby odbudowywać swoją formę. Po kilku treningach daję radę rzucać już trochę więcej i moje treningi wydłużyłem z 30 do 45 minut. Z reguły staram się robić najpierw rozgrzewkę, później swój” indywidualny konkurs trójek All Star”, a następnie rzucam z półdystansu dwie serie po 50 razy i na koniec rzucam po prostu osobiste. Z półdystansu po zimie na początku trafiałem od 12 do 15 razy na 50, więc nie było za wesoło. Po 2 tygodniach trenowania trafiam już średnio ponad 20 rzutów na 50, a mój najlepszy wynik tej wiosny z półdystansu to 28/50. Nadal nie mam się czym chwalić, ale zobaczymy jak będzie dalej.

Na zakończenie tego wpisu chciałbym jeszcze powiedzieć Wam, że oglądam już drugi rok z rzędu z wielkim zaciekawieniem Play-Offy w Energa Basket Lidze Kobiet. W zeszłym roku zainteresowałem się też koszykówką w żeńskim wydaniu i muszę przyznać, że nie wiedziałem że basket kobiet może być aż tak interesujący. Mam nadzieje, że dziewczyny się na mnie nie obrażą.  Wiecie, ja po prostu oglądam na co dzień NBA… Ostatnio jednak zauważyłem, że warto wspierać to co nasze, bo i polska koszykówka może być naprawdę ciekawa.

Obejrzałem więc mecze pierwszej rundy Play-Offs i póki co drużyna CCC Polkowice wyeliminowała dwie drużyny. Zawodniczki z Polkowic przeszły gładko w pierwszej rundzie eliminując drużynę Pszczółki Lublin w serii do trzech zwycięstw 3:0, a w drugiej rundzie wyeliminowały Wisłę Can-Pack Kraków też 3:0. Pozwolę sobie też na odrobinę prywaty i powiem, że moją ulubioną zawodniczką tej ekipy jest rozgrywająca Angelika Stankiewicz. Pozdro Angelika!

W innej parze pierwszej rundy Play-Offs Energa Basket Ligi Kobiet Artego Bydgoszcz wyeliminowało drużynę Basket 90 Gdynia, a drużyna aktualnych mistrzyń Polski, Ślęza Wrocław awansowała do półfinałów po zwycięstwach nad Energą Toruń. Aktualnie Ślęza w drugiej rundzie gra właśnie z Artego Bydgoszcz i pojedynek tych drużyn jest naprawdę bardzo ciekawy. Dlaczego? Pierwsze dwa mecze, które rozgrywane były w Bydgoszczy wygrała drużyna z Wrocławia. Ślęza wracała więc do Wrocławia praktycznie tylko po to, aby dokonać formalności i wygrać trzeci mecz. Jednak tak się nie stało. Waleczne koszykarki Artego nie chciały się poddać i wygrały trzeci mecz, a następnie również mecz czwarty rozgrywany we Wrocławiu. Aktualnie jest wiec 2:2 w meczach i piąte spotkanie, które rozgrywane będzie w najbliższa niedziele zapowiada się arcyciekawie. Czy drużyna mistrzyń Polski da rade pokonać olbrzymią presję i wygrać piąty mecz? Czy może to waleczne koszykarki Artego okażą się lepsze? To naprawdę może być mecz sezonu w Energa Basket lidze Kobiet i wszyscy fani pomarańczowej piłki w naszym kraju z pewnością powinni to widowisko obejrzeć, do czego Was zachęcam.

Pamiętam, że w zeszłym roku oglądając finał Basket Ligi Kobiet zaimponowały mi dwie zawodniczki Ślęzy: rozgrywająca Marissa Kastanek z USA i Zuzanna Sklepowicz. Jestem ciekaw, czy w tym sezonie zagrają w finale właśnie koszykarki drużyn z Wrocławia i z Polkowic. Jeżeli tak, to będzie to pierwszy w historii finał ligi, w którym zmierzą się drużyny z Dolnego Śląska. Może więc być bardzo ciekawie!

Jeżeli więc są wśród Was także dziewczyny, które czytają moje wypociny na blogu, to zapraszam Was do oglądania finału. Emocje na pewno będą, dlatego jestem pewien, że warto! Chłopaków oczywiście też zapraszam, bo przecież chyba fajnie jest popatrzeć na grające w koszykówkę kobiety, prawda? 😉

*

A co do wiosennego trenowania, to jestem ciekaw jak u Was i czy też wznowiliście już swoje treningi? Wiosna już przyszła, więc zaczynajcie od nowa. Koszykówka to przecież nasza ulubiona gra i myślę, że warto grać dalej.

 

 

 

Koszykarskie Inspiracje

http://www.facebook.com/rzutzdystansu   

https://www.instagram.com/rzutzdystansu/

Zima to czas, w którym nie gram w koszykówkę zbyt często. Pogoda niestety psuje moje zapędy, żeby zagrać na powietrzu, a okoliczne hale sportowe otwarte są tylko w weekendy. W ciągu zimowego okresu bardzo często więc zdarza mi się, że moja pasja do gry zwalnia. A później jest trochę ciężko, bo odzwyczajam się od trenowania i nie jest tak łatwo wrócić do formy.

Co więc robić, aby przez te kilka miesięcy zimowej aury wciąż mieć chęci do gry? Skąd czerpać inspirację do tego, aby również w zimowych miesiącach grać w koszykówkę jak najczęściej, o ile oczywiście pogoda na to pozwala? Ten wpis jest właśnie o tym.

Jechałem ostatnio przez miasto i trochę znudzony niezbyt przyjemną pogodą zastanawiałem się kiedy znowu pogram w koszykówkę. Niska temperatura nie nastrajała mnie do tego, aby wyjść i pograć w parku. Nie ukrywam, że nie było to dla mnie przyjemną perspektywą, bo zagrałbym chętnie. W pewnej chwili zauważyłem boisko i stojący kosz do gry. Od razu zrobiło mi się jakoś przyjemniej.

Miejsce, które zauważyłem jadąc przez miasto zainspirowało mnie. W pochmurny, chłodny dzień zobaczyłem boisko. Tablica i obręcz zachęciły mnie do tego, aby jak najszybciej się ruszyć. Kiedy wróciłem do domu nie zastanawiałem się długo. Po prostu spakowałem do torby wodę mineralną, banana, bluzę na zmianę i swoją pomarańczową piłkę. No, może nie jest już pomarańczowa, a brązowa, ale to tylko i wyłącznie dlatego, że grałem już nią naprawdę nie raz.

Poszedłem prosto do parku. Nie było ciepło, ale ubrałem się tak, aby w czasie ruchu czuć się komfortowo. Dwa t-shirty i ciepła bluza, w której gram w czasie jesienno-zimowych miesięcy dawały mi komfort termiczny. Do tego czapka zimowa i kaptur.

Zacząłem rzucać. Zrobiłem kilkuminutową rozgrzewkę, a później rzuciłem 50 razy z półdystansu z lewej strony kosza i 50 razy z prawej strony. Porzucałem trochę i pobiegałem. A wszystko to dzięki temu, że zainspirował mnie do tego wspomniany wcześniej kosz, który mijałem jadąc przez miasto. Był on więc moją inspiracją do tego, aby pójść na trening pomimo niezbyt przyjemnej pogody.

Inspiracja. Muszę przyznać, że bardzo lubię to słowo. Kojarzy mi się z czymś, dzięki czemu można tworzyć. Ja stworzyłem sobie dzięki takiej właśnie inspiracji zimowy trening w parku. Trening był przecież czymś, co sam wykonałem. Prawda?

Ostatnio zacząłem się zastanawiać nad tym co najbardziej inspiruje mnie do gry w koszykówkę. Myślałem trochę i doszedłem do wniosku, że inspirują mnie bardzo często miejsca. Właśnie takie jak na przykład boisko. Dzięki temu, że wcześniej zauważyłem to boisko, poszedłem na trening w niezbyt przyjemną pogodę. A przecież gdybym go nie zauważył, pewnie nie wybrałbym się wtedy do parku. Wychodzi więc na to, że warto aby takich boisk było w naszych miastach jak najwięcej. Zgadzacie się?

Co jeszcze inspiruje mnie do gry? Dobra, teraz będzie trochę luźniej. Cóż, może zabrzmi to nietypowo (a może nie), ale mnie inspirują bardzo często ubrania. Tak, ubrania. Luźne, sportowe bluzy to jest coś co nakręca mnie do uprawiania koszykówki. Lubię bluzy z nadrukiem logo klubów z NBA. Serio. Pamiętam lata 90-te i szał na koszykówkę zza Oceanu. Właśnie wtedy pojawiły się w Polsce bluzy, czapeczki i koszulki ze znaczkami klubów NBA. Czy ktoś z Was miał wtedy czapeczkę Charlotte Hornets? 😉

Pojawiły się wtedy też karty NBA. Mój przyjaciel, który kiedyś mieszkał za Oceanem przywoził ich co jakiś czas do Polski naprawdę sporo. Byłem wtedy dzieciakiem i cieszyłem się bardzo, kiedy oglądałem Iversona, Kobe’go Bryanta albo Jordana na kolorowych kartach. Trochę ich też nazbierałem. Te karty miały moc. Inspirowały mnie do gry w kosza. Jako nastolatek wychodziłem często na osiedlowe boisko, aby trochę pograć. Najbardziej lubiłem luźne gierki 2×2 i grę w „21” o której możecie przeczytać tutaj: https://rzutzdystansu.wordpress.com/2017/06/15/gra-w-21/

Co jeszcze jest dla mnie inspiracją do tego, aby grać w koszykówkę? Napisałem o boisku, o kolorowych bluzach NBA i kartach. Ale wiecie co? Wielką inspiracją do gry są dla mnie też ludzie, którzy grają w kosza. Kiedy oglądam na YouTube jak grał kiedyś Allen Iverson, jakie niesamowite robił crossovery, jak tańczył z piłką na parkiecie, od razu chce mi się grać. Mam wtedy chęć po prostu wybiec z domu z piłką na boisko i rzucać jak najwięcej. Inspirują mnie też zawodnicy z nietypowym wizerunkiem. Tatuaże Chrisa Andersena, albo fryzura Elfrida Paytona z Phoenix Suns to coś, co może być naprawdę niezłą inspiracją. Patrzę na nich i myślę sobie: „Fajni goście, wyluzowani. No i grają w kosza.”

Ludzie, którzy grają w koszykówkę to nie tylko sportowcy osiągający w tej dyscyplinie lepsze i gorsze wyniki. To ludzie, którzy osiągają coś więcej. Dzięki uprawianiu sportu rozwijają się i są coraz lepsi nie tylko fizycznie, ale i mentalnie. To ludzie, którzy się samodoskonalą. Na przykład Kareem Abdul-Jabbar. Oprócz tego, że rozegrał w NBA ponad 20 sezonów, to zdobył naprawdę sporą wiedzę o świecie i o życiu. Przeczytał i napisał niejedną książkę. Medytował i uprawiał jogę. Interesował się psychologią, filozofią i religiami. Koszykówka ukształtowała go na wartościowego człowieka i wydobyła z niego to, co najlepsze.

Ludzie tacy jak Abdul-Jabbar mogą być wielką inspiracją do tego, aby wyjść z domu i pograć. Albo po prostu ZACZĄĆ ZNOWU GRAĆ.  Ludzie i ich historie to właśnie to, co i mnie zawsze inspirowało do gry w koszykówkę. Wiele razy czytałem o ich historiach w magazynach, które kiedyś ukazywały się w kioskach. Były to pisma takie jak „Magic Basketball”, czy „Pro Basket”. Myślę, że wielu z Was też je dobrze kojarzy. Te pisma już dzisiaj się nie ukazują, ale czytam o koszykówce i ludziach z nią związanych w Internecie. I to jest wspaniałe. Bo właśnie między innymi to jest moją inspiracją do gry.

Było o boisku, bluzach, kartach NBA i ludziach. To wszystko jest tym, co mnie inspiruje. Do tego aby wyjść na boisko. Porzucać piłką do obręczy. Policzyć sobie ile rzutów trafiłem. Poprawić kozłowanie. Poprawiać wciąż swoje umiejętności. Jest to również inspiracja do tego, żeby poczytać o czymś interesującym. Na przykład o medytacji. Albo o czymkolwiek wartościowym. Właśnie to jest też dla mnie ważne w koszykówce.

Jest jednak coś, co jest ponad tym wszystkim. Coś co inspiruje mnie do gry najbardziej. Co to jest?

Kiedy stoję na boisku w parku, zmęczony po dłuższym treningu rzutowym, lub gierce ze znajomymi, to na mojej twarzy często pojawia się uśmiech. Patrzę na park, na swoją piłkę, na przechodzących ludzi. Czuję wtedy, że to jest TEN MOMENT. To jest to, co sprawia, że jestem szczęśliwy. Właśnie to jest dla mnie największą inspiracją do tego, aby dalej grać. Uśmiech. Bo koszykówka może nam go właśnie dać.

Czy jest coś jeszcze? Tak, wychodzi na to, że jest. Ten blog. Lubię czasami napisać parę słów o koszykówce. Może kiedy ktoś trochę o niej poczyta, też się tym zainspiruje i postanowi od czasu do czasu wyjść pograć? Albo poczytać o czymś interesującym? O świecie, o życiu. Mam nadzieję, że właśnie tak jest.

 

 

 

DCTG Sportswear, czyli Ewolucyjny Trik w Sportowej Modzie

Jeżeli gracie w koszykówkę lub uprawiacie jakieś inne sporty, a domyślam się, że tak, to wspólnie z byłym koszykarzem NBA- Chrisem Douglasem-Robertsem, który aktualnie nazywa się Supreme Bey chcielibyśmy zaprezentować Wam coś niezwykłego.

Supreme Bey to pasjonat aktywności fizycznej i zdrowego stylu życia. Ale nie tylko. Grając jeszcze zawodowo w koszykówkę w najlepszej koszykarskiej lidze świata, którą jest NBA nauczył się czegoś bardzo istotnego.

Tym czymś jest czysty umysł i zdrowe spojrzenie na świat. To niezwykłe zrozumienie swojej wewnętrznej natury.

Na zdjęciu Supreme Bey

Bycie w zgodzie ze sobą to podstawowy element budowy tego, aby być również w zgodzie ze światem. Najważniejsze jest to, aby czerpać radość z każdej chwili. Gdziekolwiek jesteśmy i cokolwiek robimy. To słowa Supreme Beya.

Naszą wspólną pasją jest aktywność fizyczna. Nieważne czy uprawiacie koszykówkę, czy jeździcie na deskorolce. Nieważne jaki sport uprawiacie. Najważniejsza jest sama aktywność fizyczna, która wyzwala w nas nowe pokłady energii.

Warto więc uprawiać tą aktywność fizyczną w ubraniach których najwyższa jakość i unikalna kolorystyka sprawią, że sport będzie dla Was tylko i wyłącznie przyjemnością.

Na zdjęciu swetry marki DCTG

Jeżeli gracie w koszykówkę albo uprawiacie jakąkolwiek inną formę aktywności, wiecie zapewne doskonale, że aby czerpać radość z ruchu i czuć się w pełni komfortowo, odzież którą macie na sobie musi być po prostu wygodna. Odzież taka powinna cechować się odpowiednim, solidnym materiałem i przepuszczalnością powietrza. Aby podczas wysiłku nasze ciało swobodnie oddychało i abyśmy czuli się w pełni zrelaksowani. Dzięki temu pozwoli nam to po prostu cieszyć się grą, lub jakąkolwiek inną formą rekreacji.

Fani sportu i rekreacji bardzo często lubią wyrazić siebie i swoją pasję poprzez to jakie ubrania noszą. Poprzez noszenie ubrań, które kojarzą się nam z byciem w ruchu możemy pokazać światu nie tylko to czym się zajmujemy, ale również jakąś część siebie i to kim jesteśmy.

Możemy pokazać naszą osobowość i dobrze wiecie, że nie jest to tylko pusty slogan.

Na zdjęciu bluzy marki DCTG

Właśnie takie ubrania proponuje nam marka Supreme Beya, DCTG Sporstwear. Marka DCTG Sportswear to skrót od sentencji „Don’t Cheat The Grind”. Ubrania marki DCTG Sportswear są uszyte z najnowszej jakości wysokogatunkowej bawełny dzięki czemu nosząc je macie pewność, że jakość, którą macie na sobie jest absolutnie najwyższa.

Na zdjęciu kurtki marki DCTG

Ubrania marki DCTG Sportswear to unikalny styl i komfort. Dlaczego? Wystarczy, że spojrzycie na niesamowitą paletę barw, które pojawiają się na uszytych z wysokogatunkowej bawełny bluzach, koszulkach, kurtkach, czy spodniach. Ten styl to naprawdę coś jak do tej pory niespotykanego na rynku odzieżowym. Wszystko to za sprawą mentalności twórcy tych ubrań, Supreme Beya.

Dodatkowo ubrania te charakteryzują się bardzo istotną cechą, którą cenią sobie wszyscy uprawiający aktywność fizyczną. Odzież spod szyldu DCTG jest zaprojektowana i uszyta w taki sposób aby po prostu była wygodna i zapewniała pełną swobodę ruchu.

Na zdjęciach swetry i bluzy marki DCTG

Supreme Bey to były koszykarz NBA, który grał w takich drużynach jak Milwaukee Bucks, Charlotte Bobcats, Dallas Mavericks, czy Los Angeles Clippers. Grając w koszykówkę jeszcze jako Chris Douglas-Roberts doskonale wiedział w jakiej odzieży aktywność fizyczna może sprawiać największą radość i poczucie, że czujemy się wyjątkowo mając swoją pasję. Właśnie dlatego postanowił założyć własny, unikalny brand dzięki któremu będziecie mogli podzielić się ze światem także Wy swoją pasją i swoim stylem.

Na zdjęciach bluzy marki DCTG

Na zdjęciach koszule polo marki DCTG

Chodziło po prostu o to aby każdy dla kogo aktywność fizyczna jest istotnym elementem codzienności miał szansę wyrazić siebie poprzez noszenie unikalnych ubrań w niespotykanej dotąd kolorystyce. Takich, których do tej pory nie nosił nikt inny na świecie. A wszystko po to, aby poczuć się jak ktoś naprawdę wyjątkowy. Bo przecież każdy z nas jest wyjątkowy, prawda?

Na zdjęciach czapki zimowe marki DCTG

Filozofia marki DCTG Sportswear opiera się między innymi na świadomości. Chodzi o świadomość tego kim jesteśmy i jakie wartości są dla nas ważne. DCTG Sportswear popiera takie wartości jak: kreatywność, samoświadomość i czysty umysł, natomiast najistotniejszą rzeczą w życiu dla każdego z nas jest po prostu to, aby być sobą.

Na zdjęciu t-shirty marki DCTG

Według DCTG Sportswear samoświadomość to nie tylko wyrażanie siebie poprzez to w co się ubieramy, ale coś znacznie więcej. Świadomość każdego z nas powinna być oparta przede wszystkim na dbaniu o siebie. Można to robić między innymi poprzez aktywność fizyczną, odpowiednie odżywianie się i zdrowy tryb życia w zgodzie ze sobą. Właśnie to są główne idee marki DCTG Sportswear którymi się kieruje.

DCTG Sportswear to coś zupełnie nowego także jeśli chodzi o wspomnianą już wcześniej kolorystykę ubrań i styl. Zapewne także Wy uprawiając sport lub jakiekolwiek formy aktywności fizycznej chcecie wciąż poprawiać swoje osiągniecia i pokazać światu coś nowego. Na przykład zrobić jakiś nowy trik podczas gry w koszykówkę lub nauczyć się zupełnie nowej rzeczy podczas jazdy na deskorolce.

Podobnie wygląda to wszystko z marką DCTG Sportswear. Można powiedzieć, że ubrania te są zupełnie nowym trikiem w sportowej modzie. Intensywna paleta barw i klasyczny styl połączony z nutą awangardowych pomysłów to charakterystyczne cechy odzieży, w której możecie poczuć się naprawdę wyjątkowo.

Na zdjęciu kurtki marki DCTG

DCTG Sportswear to marka dzięki której możecie wznieść wyrażenie siebie na wyższy poziom.

Więcej o marce DCTG możecie przeczytać na stronie www.dctgsportswear.com , a także zobaczyć więcej ubrań na profilu na Instagramie https://www.instagram.com/dctgsportswear/

Jesienny powrót na halę

http://www.facebook.com/rzutzdystansu 

http://www.instagram.com/rzutzdystansu

 Lato już za nami i dzień staje się coraz krótszy. Robi się coraz chłodniej, co skutecznie wypędza nas z boisk w parkach i wszystkich na otwartym powietrzu. Piłka nie będzie przez najbliższych kilka miesięcy wpadać do wesoło brzęczącej metalowej siatki w moim ulubionym parku i trzeba pomyśleć co robić, żeby dalej grać w nadchodzące wielkimi krokami coraz chłodniejsze dni.

Przyznaję, że tego lata grałem sporo. Mój wysłużony Spalding o którym wspominałem już nie raz i nie dwa powoli zaczyna przypominać starą szmacianą piłkę, z czego w sumie jestem trochę dumny. To przecież właśnie ja tyle grałem, przy okazji ucząc się nowych rzeczy.  Moja piłka wygląda tak jak wygląda. I bardzo dobrze.

Jeśli chodzi o pogodę, to lato było dla nas, amatorów koszykówki, łaskawe. Pogoda dopisywała i mieliśmy sporo dni na to, aby poprawiać swoją grę jeszcze bardziej i uczyć się coraz lepszych zagrań. Nauczyłem się latem tego fajnego crossovera w stylu Iversona i poprawiłem swój rzut z dystansu jeszcze bardziej. Zdarzały się dni, kiedy na 50 rzutów z półdystansu trafiałem 23/26. Cóż, nie jestem zawodowcem…

Przed nami jesienne chłody i nie czas na lody…Co mają zrobić wszyscy amatorzy pomarańczowej piłki w te miesiące niezbyt pięknej aury? Pisałem o tym już jakiś czas temu i temat powraca. Musimy po prostu znowu wejść do hali. Nie ma na to rady.

Dlaczego piszę to w takim mało pozytywnym tonie? Jeśli chodzi o mnie, to przyznaję, że nie znoszę jesieni i zimy. Po prostu. Ale wiem też, że choć niska temperatura, porywisty wiatr i deszcz ze śniegiem nie nastrajają mnie często pozytywnie do wyjścia z domu, to żeby nie wiem co się działo, czasem po prostu muszę spakować torbę, piłkę, buty do gry i jak najszybciej wyjść z domu. Po co? Po to, aby pojechać do hali.

Zaczyna się bowiem sezon gry w halach i trzeba go wykorzystać jak najlepiej. Nie pogramy przez jakiś czas na otwartym powietrzu, ani w fajnym parku w otoczeniu zielonych drzew, śpiewających ptaków i opalonych dziewczyn. Nie oznacza to jednak, że musimy pić herbatkę siedząc przed laptopem i gapić się na YouTube’a patrząc jak wspaniale radzą sobie na parkietach przeróżnych koszykarskich lig nasi ulubieni koszykarze i koszykarki. I zazdrościć im tego, że grają. Co to, to nie!

My, amatorzy gry w koszykówkę musimy jak najczęściej wychodzić z domu w te jesienne dni i robić sobie wypady do hal sportowych. W moim mieście jest na przykład świetna akcja „Otwarte Hale”. Okoliczne szkoły głównie w weekendy otwierają swoje hale sportowe dla wszystkich, którzy lubią sport i ruch. Także dla dorosłych. Od kilku lat jeżdżę więc do hal i gram średnio 2 a czasem nawet 3 razy w tygodniu. Czasami jeżdżę nawet samemu, żeby po prostu porzucać do kosza. Taki jesienny wypad do hali w chłodny i ponury dzień świetnie działa na ogólne samopoczucie.

W halach często spotkać można innych zapalonych koszykarzy, z którymi można zagrać mecz. A nie ma fajniejszej i przyjemniejszej rzeczy dla amatora koszykówki jak gra w meczu. I to na jesieni! Z kondycją co prawda może być trochę gorzej niż w wiosennych i letnich miesiącach, a przynajmniej u mnie właśnie tak jest. Zawsze jednak można ruch w hali dawkować sobie w odpowiednich ilościach dzieląc czas gry na kilka razy. Jeżeli jednak latem graliśmy w koszykówkę regularnie, to nie powinniśmy mieć żadnego problemu z grą jesienią i zimą. Warto jednak w te jesienne miesiące starać się grać systematycznie i  trzymać swoich postanowień. Jeżeli pogramy przynajmniej 2 razy w tygodniu to wszystko z naszą kondycją powinno być w porządku.

Lubię potrenować lub pograć czasem w hali również z tego względu, że czasami, kiedy jestem tam sam mogę się znacznie lepiej skoncentrować. Na przykład przy treningu rzutowym. Kiedy zaczynam serię rzutów z półdystansu w hali, to jest trochę inaczej niż w parku. W pustej hali nie dekoncentruje mnie absolutnie żaden bodziec. Nie przechodzą ludzie, nie słyszę szumu przejeżdżających gdzieś w oddali samochodów i jestem tylko ja i piłka. Hala jest więc znakomitym miejscem do tego, aby oprócz trenowania samej koszykówki, potrenować również koncentrację i bycie „tu i teraz”. Pisałem o treningu koncentracji zresztą jakiś czas temu tu: https://rzutzdystansu.wordpress.com/2017/06/15/zen-jako-zrodlo-wsparcia-w-koncentracji-u-koszykarza/

Trening koncentracji to przecież jeden z najbardziej istotnych elementów gry w koszykówkę. Hala ma więc swoje pozytywne cechy i nawet ja, który nie darzę miłością jesieni i zimy, mogę powiedzieć, że przydaje się od czasu do czasu pograć właśnie na parkiecie, a nie na boisku.

Przyznam, że często właśnie podczas treningów rzutowych w hali przychodzą mi najfajniejsze pomysły, choćby na artykuły do tego bloga. Może więc i Was taki indywidualny, jesienny trening rzutowy w halach zainspiruje do czegoś fajnego? Myślę, że warto abyście to sprawdzili.

Jesień w pełni. Słońca będzie może coraz mniej i nie będzie można grać w parkach, ale pamiętajcie o grze w halach. Poza tym zaczęły się nowe sezony w przeróżnych ligach. Ja na przykład ostatnio zainteresowałem się naszą polską Basket Ligą Kobiet i cieszę się z tego, że wreszcie będę mógł obejrzeć jak radzić sobie będzie mój ulubiony klub w tej lidze. Jaki? To pozostawię już dla siebie 😉

Może więc nie warto martwić się jesienią i gorszą pogodą. Trzeba po prostu wziąć do ręki piłkę i po prostu grać dalej.

Czego nie zjadłby Michael Jordan?

http://www.facebook.com/rzutzdystansu

http://www.instagram.com/rzutzdystansu

(Tekst ukazał się także w 7 numerze pisma „Trener Koszykówki” publikowanym na stronie Polskiego Związku Koszykówki http://www.pzkosz.pl)

Czy Michael Jordan folgowałby sobie ze śmieciowym jedzeniem? Czy polubiłby wafle? Czy zjadłby pastę rybną z supermarketu? Tym razem parę słów na temat odżywiania, które jak wiadomo jest niezwykle istotnym elementem w życiu koszykarza, sportowca i ogólnie człowieka.

Minęły wakacje, a to jak wszyscy doskonale wiedzą czas relaksu i odpoczynku. Po wielu miesiącach pracy człowiek wreszcie ma dłuższą chwilę na to, aby się zregenerować i odprężyć. Na urlop idzie każdy. Nawet dzieci mają upragnione wakacje, podczas których mogą wreszcie robić co tylko chcą.

Ten czas jest nam bardzo potrzebny. Każdy powinien mieć możliwość odpoczynku i czasu na regenerację. Koszykarze i sportowcy tym bardziej. Jednak ten czas, jakim są wakacje , sprzyja również temu, że często lubimy sobie trochę pofolgować w kwestii odżywiania się. Jemy na urlopach czasami rzeczy, których normalnie byśmy pewnie nie spróbowali. Próbujemy wtedy czasami niekoniecznie zdrowych przekąsek, ponieważ nie myślimy wtedy o tym co zjeść, tylko „byle coś zjeść”.

Jest to spowodowane głównie tym, że po prostu chcemy odpocząć i nie mamy czasu na to, aby coś ugotować, lub pójść kawałek dalej do trochę lepszej restauracji, żeby zjeść coś porządnego. Zdarza się, że nawet nasze dzieci jedzą byle co i tylko po to, aby zaspokoić jakoś swój głód. Jest to niestety błąd.

Jak to było u Jordana?

Zastanawiałem się ostatnio nad tym, jak to było u Michaela Jordana. Czy ten niesamowity koszykarz w trakcie swojej kariery pozwalał sobie na zjedzenie byle czego? Czy kiedy miał wakacje po kolejnych sezonach spędzanych w lidze NBA jadł niezdrowe przekąski?

Cóż, niestety nie poznałem Michaela Jordana i nie miałem okazji się go o to zapytać, wobec tego chyba nigdy się tego nie dowiem. Ale może chociaż zastanowię się nad tym, czy Michael Jordan zjadłby na przykład…hamburgera z popularnej sieci restauracji, albo wafle czekoladowe? Czy zjadłby batona czekoladowego? Na co z tych mniej zdrowych rzeczy by sobie pozwolił, a czego na pewno by nie spróbował?

Odżywianie jako trening

Odżywianie się u koszykarza, czy sportowca to moim zdaniem po prostu również element treningu. Podam tu pewien przykład.  Co byłoby gdyby koszykarz z polskiej ekstraklasy nie przyszedł na kilka treningów rzutowych? A no, pewnie na następnym meczu swojej drużyny rzucałby z gorszą skutecznością. Co byłoby, gdyby nie zrobił rozgrzewki przed treningiem, lub meczem? Ryzykowałby wtedy kontuzją.

A co byłoby gdyby zamiast zjeść normalny obiad poszedł parę razy na pizzę, lub hamburgery? Z pewnością to również wpłynęłoby na jego gorszą dyspozycję kondycyjną w meczu lub na treningu.

Podobno jest tak, że jesteśmy tym co jemy. Mówił o tym nawet Kareem Abdul-Jabbar. W jednym z wywiadów mówił, że on nigdy nie zjadłby bekonu. Dlaczego? Widzieliście jak wygląda bekon następnego dnia po przyrządzeniu? Właśnie tak wyjaśniał swoją niechęć do bekonu w wywiadach.

Wszyscy świadomi ludzie, którym zależy na swoim zdrowiu wiedzą, że powinniśmy jeść zdrowo, unikając przy tym jedzenia byle czego. Jako sportowcy, koszykarze, czy trenerzy powinniśmy stale dbać o to, aby jakość tego co jemy była jak najlepsza, a posiłki złożone z odpowiednich składników, które mają budować nasze organizmy. To co dostarczymy naszemu organizmowi w pożywieniu, będzie później procentować lub nie. Dotyczy to naszego ogólnego samopoczucia jak też naszej formy sportowej i, co ważne, również mentalnej. Jeżeli chcemy być nie tylko dobrymi, a coraz lepszymi koszykarzami, lub trenerami i utrzymywać się w naszym fachu w jak najlepszej formie, to musimy po prostu zdrowo się odżywiać.

Paróweczki, batoniki, chipsy i wafle

Słodycze…Któż z nas ich nie lubił jako dziecko? Szczerze mówiąc nie znam takiego dziecka. Mój 9-letni syn też lubi słodycze. I czasami po prostu je jada. Ale niestety jedzenie słodyczy to wróg dla naszego organizmu. Słodycze zawierają przecież cukry proste, które wpływają bardzo źle na pracę poszczególnych układów organizmu i jego narządów. Dotyczy to szczególnie układu trawiennego. Jedzenie słodyczy to przyczyna nadwagi i otyłości, po prostu ociężałości. A tego koszykarz, ani trener przecież nie chce. Woli być zwinny i szybki, prawda?

Węglowodany zawarte w słodyczach w nadmiernych ilościach źle wpływają na naszą gospodarkę hormonalną. Poprzez częste jedzenie słodyczy u dzieci pojawia się „syndrom niejadka”, czyli po prostu niechęć do jedzenia normalnych posiłków. Co byłoby gdyby trenujący koszykówkę 10-latek zaczął jeść coraz częściej batony i chipsy? Stawałby się coraz gorzej grającym w koszykówkę młodym chłopcem, który w końcu…w koszykówkę przestałby grać. Dlaczego?

Otóż słodycze wpływają na nas rozleniwiająco i w pewien sposób nawet relaksacyjnie. One nas po prostu rozluźniają i często wprawiają w dobre samopoczucie. Właśnie dlatego w pewnym momencie taki 10-latek zamiast treningu koszykówki po którym czuje się świetnie (między innymi dzięki dawce serotoniny, którą generuje ruch), wybrałby po prostu…słodycze. Nie dotyczy to oczywiście wszystkich dzieci, ale w dużej mierze właśnie tak działają na nas różnego rodzaju słodkości.

Wiemy już jak działają na organizm słodycze. Jeżeli w porę nie postaramy się ustrzec przed niezdrowymi nawykami, one w końcu nas mentalnie opanują. Warto więc nie pozwalać sobie na zjedzenie batonika, czy chipsów. Pewnie, że kiedy najdzie nas wielka chęć na coś słodkiego i nie jedliśmy takich rzeczy już od dłuższego czasu, to nie możemy być dla siebie zbyt surowi. Wtedy nawet warto zjeść batonika, lub kawałek czekolady. Ale trzeba pamiętać, a najlepiej zapomnieć jak najszybciej o takim jedzeniu. Po to, żeby następnego dnia nie zrobić tego samego.

A co z parówkami? One przecież zawierają białko, a producenci chwalą się często swoimi „odtłuszczonymi” paróweczkami. Według mnie Michael Jordan parówek by nie zjadł. Zawierają one bowiem przeciwutleniacze, barwniki, cytryniany i często glutaminian sodu. Jeżeli najdzie nas chęć na klasycznego hot-doga, to raz na jakiś czas możemy sobie na niego pozwolić. Ale uwaga! Najlepiej, jeżeli przyrządzimy go sobie sami. Parówki kupmy możliwie najlepszej jakości, sprawdzając uprzednio dobrze skład w sklepie, a następnie wrzućmy je w domu do gotującej się wody dosłownie na kilka minut (parówek nie wolno gotować!). Dodajmy świeżą sałatę, natkę pietruszki, pomidora, świeżego ogórka i…wystarczy. Taki przyrządzony przez nas samych hot-dog będzie najlepszy. Ale przez następne 3 tygodnie już hot-doga nie jedzmy.

Czym zastępowałby Jordan niezdrowe przekąski?

Słodycze i niezdrowe przekąski można zawsze zastąpić czymś innym. Moim zdaniem Michel Jordan zamiast batona lub wafla zjadłby po prostu jabłko, lub brzoskwinię. W owocach bowiem znajduje się cukier. Podobno lepiej zjeść nawet 2 lub 3 brzoskwinie, niż jednego batona, czy wafla. Poza tym wejdzie nam to z czasem w dobry nawyk, jeżeli zamiast batonika sięgniemy po owoc.

Czego Jordan by nie zjadł?

Właśnie dlatego przygotowałem listę kilku rzeczy, których MJ z pewnością by nie zjadł. Ameryki tutaj raczej nie odkryję, ponieważ zapewne wszyscy trenujący i szkolący ze środowiska koszykarskiego doskonale wiedzą czego powinni unikać. Mimo wszystko chciałbym, aby ten artykuł podziałał na nas jeszcze bardziej motywująco i aby przed nowym sezonem nawet na moment nie przyszło nam do głowy to, żeby wymienionych w tym artykule rzeczy próbować.

Wafle i herbatniki. Wielki MJ pewnie nie spojrzałby w trakcie swojej kariery koszykarskiej na ciasteczka typu wafle i herbatniki. Te przekąski pozbawione są absolutnie wszystkich wartości odżywczych. Są kaloryczne i zawierają wiele szkodliwych dodatków typu słodziki, konserwanty, tłuszcze, barwniki, aromaty i inne obrzydliwe dodatki z grupy E. Myślę, że MJ sprawdzając skład wafli w sklepie tylko by się uśmiechnął pod nosem, po czym rzucił je z powrotem na półkę. To przekąski dla nieświadomych osób.

Chipsy. Chrupkie, smaczne i pokrojone w cieńsze lub grubsze plastry chipsy to olbrzymia dawka okropnych tłuszczów. Dla naszych organizmów chipsy to po prostu niebezpieczeństwo. Robią one bowiem same zło. Są zwykle smażone na głębokim tłuszczu, a później dodaje się do nich spore ilości soli. Są bardzo kaloryczne, przez co po zjedzeniu ich czujemy się pełni i najedzeni. Szkoda tylko, że to co zjedliśmy to…no cóż. Myślę, że Jordan nazwałby to po prostu zwykłymi śmieciami. Co gorsza te śmieci niektórzy ludzie jedzą sami z własnej woli.

Drożdżówy i słodkie buły. Cóż…czasami zdarza się, że w pędzie codzienności zjemy bułkę z budyniem, albo pączka. Ale lepiej, żeby nie zdarzało się znacznie częściej niż w Wielkanoc czy Boże Narodzenie.  Bułka czy pączek są tłuste i bardzo kaloryczne, co gorsza podobnie jak chipsy smażone na głębokim tłuszczu. Sycące i no cóż, dla niektórych pyszne nie mają żadnych wartości odżywczych. A kalorie? Ho, ho tu dopiero występują rekordy liczbowe, ale bynajmniej nie tak pozytywne jak statystyki Michaela Jordana w punktach, zbiórkach, czy asystach. Pączek zawiera około 320 kalorii, podobnie drożdżówka. Zjedzenie ich po prostu nas zapycha, zamiast odżywić.

Obiad u Chińczyka. Czasem tak już jest, że przyjeżdżamy gdzieś autokarem na mecz i jesteśmy głodni. W pobliżu nie ma restauracji, ale jest…budka z chińskim jedzeniem! OK, można spróbować. Tylko po co? Nie każdy kurczak w cieście jest przecież kurczakiem w cieście i nie każda wołowina w pięciu smakach jest wołowiną… Oczywiście, że czasami można zjeść chińszczyznę i nie ma w tym niczego złego, ale warto jadać w sprawdzonych restauracjach, a nie w zwykłych budkach, gdzie mogą zaserwować nam…no właśnie, tak naprawdę to nie wiemy często co.

Pasty rybne z tubki. Tu pojawia się pewien dylemat. Jeść czy nie jeść past rybnych z tubki? Ryby to jak wiemy samo zdrowie. Zawierają witaminę D i kwasy OMEGA. Polacy podobno wciąż jednak jedzą za mało ryb. Często zdarza się, że robiąc zakupy w supermarkecie chętnie patrzymy na gotowe pasty rybne w tubkach, lub w pojemnikach. Zawartość ryby w rybnych pastach z tubki do kanapek nie jest jednak wystarczająca, aby można było mówić o znaczącym wzbogaceniu naszego organizmu w wartościowe składniki odżywcze ryb.

Pasty rybne są bardzo kaloryczne i często nie mają w swoim składzie ryb wartościowych.  Lepiej więc kupić sobie makrelę, czy inną rybę i zrobić sobie z niej swoją pastę dodając trochę jogurtu naturalnego, minimalnej ilości majonezu typu light, czy jajek wzbogacając całość szczypiorkiem, natka pietruszki, czy koperkiem. Michael Jordan z pewnością chętnie wpadłby do nas na parę takich kanapek z pastą rybną, którą zrobiliśmy sami.

Serki topione. O nich napiszę akurat niewiele: Mike nie spojrzałby na serek topiony. Po prostu, nie i już!

Mleczne desery czekoladowe. Mike po wygranym mistrzostwie być może chętnie usiadłby przed telewizorem przy swoim ulubionym filmie i zjadł cos słodkiego. Być może byłby to deser mleczny. Ale jaki?

Desery mleczne zawierają zagęstniki i żelatynę. Ogólnie rzecz biorąc, takie desery tuczą. Powodują też wzdęcia. A po wzdęciu jak to po wzdęciu, na boisku nie bylibyśmy już tak zwinni. Przy deserach mlecznych rzecz ma się więc podobnie jak przy pastach rybnych. Najlepiej jest po prostu zrobić je samemu. Nie będzie może czekoladowy, ale będzie zdrowy i nadal smaczny. A to najważniejsze. Wystarczy, że do jogurtu naturalnego dodamy trochę ulubionego miodu, który może być spadziowy, akacjowy, czy lipowy. Pełna dowolność. Można też taki deser posypać orzeszkami czy migdałami. Michael Jordan z pewnością nie pogardziłby naszym deserem oglądając przy tym „Kosmiczny Mecz” po wygranym mistrzostwie.

Podsumowanie

„Jego powietrzność Mike” chcąc osiągnąć cokolwiek w sporcie z pewnością nie rozsmakowywałby się w jedzeniu, które wymienione jest powyżej. Oprócz tego, pewnie nie wpadałby na hamburgery, nie jadł pizzy (no… dobra, raz na miesiąc w porządku, ale tylko w sprawdzonej pizzerii), nie jadłby pewnie Popcornu, a na chrupki wszelkiego rodzaju nawet nie spojrzał.

Wydaje mi się też, że nie spróbowałby filetów z kurczaka lub z indyka z paczki. Te bowiem zawierają często substancje, które zachowują ich świeżość na dłużej, ale w rzeczywistości nie mają wiele wspólnego ze zdrowym odżywianiem. Chętnie za to kupiłby filety, które leżą na ladach w sklepach mięsnych luzem.

Zaczyna się nowy sezon. Zarówno zawodnicy jak i trenerzy, wszyscy mamy przed sobą nowe cele, chęci i marzenia, które chcielibyśmy spełnić na koszykarskich parkietach. Warto zatem, abyśmy pamiętali o tym, że jeżeli chcemy zbliżyć się do osiągnięć Michaela Jordana, to najważniejsze jest to, aby dbać o siebie nie tylko poprzez systematyczny trening, ale także przez zdrowe odżywianie.